Porównywanie się do innych często bywa traktowane jako dobra metoda motywowania się do pracy i wysiłku. I do pewnego momentu to może być skuteczne i nieszkodliwe, ale kiedy staje się obsesyjne, zaczyna bardziej zagrażać niż pomagać.
Niektórzy z nas od najmłodszych lat są uczeni, że powinni być w jakimś zakresie tacy sami jak ich rówieśnicy. Kiedy dziecko dostanie złą ocenę, mama pyta: „A co dostał Grzesio?”, kiedy jest niegrzeczne, rodzice sugerują, że powinno być jak „Adam”, a kiedy z kolei chodzi o swobodę zachowania w towarzystwie dorosłych i niewstydzenie się, wtedy wzorem jest Mateusz. Taki sposób komunikacji z dzieckiem może nauczyć dziecko tendencji do „wyjmowania” z ludzi pojedynczych cech i porównywania się do nich, bez dostrzegania całości. Wówczas znika realistyczny obraz sytuacji, w której „piątkowy Grzesio” jest bardzo nieśmiały wobec dorosłych, „grzeczny Adam” słabo się uczy, a „swobodny Mateusz” zabiera dzieciom zabawki i mlaska przy jedzeniu. Jeśli rodzice uczą dziecko, żeby budować swoją motywację i tożsamość na porównywaniu się do innych i na rywalizacji, a nie na poszukiwaniu swojej drogi, uczą tym samym ciągłego poczucia „niedorównywania”, „niedopasowania” i nieumiejętności akceptowania własnych ograniczeń.
W porównywaniu jest bardzo dużo idealizacji i odrealnienia. Nie da się zrobić ogromnej kariery managera „jak Basia”, być wysportowanym jak „Jola”, szaleńczo zaangażowanym w super hobby jak Natalia, towarzyskim i ciągle wśród ludzi „jak Hania”, a do tego mieć wspaniałą rodzinę scementowaną głębokimi relacjami „jak Karolina”. Każde bycie „jak” jakaś osoba zakłada bycie mniej „jak” inna osoba. Jeśli robię przebojową karierę w korporacji, zostaję po godzinach, biorę komputer do domu i sprawdzam pocztę przed pójściem spać, trudno mi będzie rozwijać swoje życie towarzyskie, chodzić ze znajomymi na kawę, do teatru. Jeśli jestem szaleńczo zaangażowana w swoje hobby, spędzam każdą wolną chwilę na rozwijaniu swojego zainteresowania, inwestuję czas i pieniądze, trudno mi będzie w tym samym czasie biegać, pływać, ćwiczyć jogę i grać w tenisa. Mogę próbować połączyć światy dwóch „idealności”, ale ceną będzie zmęczenie, poczucie napięcia i ogromne spustoszenia w pozostałych sferach życia.
Czy to oznacza, że jesteśmy skazani na to, że nigdy nie osiągniemy pełni szczęścia?
Zupełnie nie. Kwestią jest tylko uświadomienie sobie, że pełnia szczęścia nie leży w dorównywaniu każdemu, tylko w byciu w zgodzie ze sobą. To jest zupełnie inny rodzaj optyki, ponieważ bazą nie są wówczas zewnętrzne mierniki, ale bazą jest wewnętrzne poczucie spójności – robię to, co jest mi potrzebne, robię to, co sprawia mi radość, robię to, co jest dla mnie ważne. Mogę wybrać w dowolnych proporcjach ze wszystkiego. Mogę wybrać po trochu. Mieć pracę, która daje mi satysfakcję, chociaż nie jest postrzegana jako bardzo prestiżowa, w piątki jeździć na rowerze, ale zupełnie nie potrafić grać w tenisa, ze znajomymi spotykać się raz na miesiąc na kręglach, a z przyjaciółmi spędzać sobotnie przedpołudnia, swojej pasji oddawać się w niedzielę, a całą resztę swojego czasu z pełnym zaangażowaniem spędzać z rodziną. Nie być ani jak Basia, ani jak Jola, ani jak Natalia, ani jak Hania, ani jak Karolina. Wręcz zupełnie nie tak jak one. Być sobą i po swojemu. Patrzeć na swoją drogę, cieszyć się swoimi sukcesami, być dumnym z pokonania swojej słabości, podjęcia dużego dla siebie wyzwania, włożenia dużej pracy i uzyskania rezultatu.